Recenzja - "Deutsch dla średnio zaawansowanych" Macieja Hena czyli w otchłani magicznej normalności





Siadasz, otwierasz kolejną książkę, prawdopodobnie pięćsetną w tym roku i czekasz. Czasami cię zachwyci, czasami cię  wkurzy, często – znudzi. Ale nie ustajesz w poszukiwaniach książki-otchłani, która cię pochłonie, zawładnie twoim czasem, twoją wyobraźnią, twoją wrażliwością. Miałam kilka takich przygód w życiu, może kilkanaście. Jak na całe życie permanentnego czytania to niezbyt wiele, ale jednak…
Wrzesień ‘2019 zapamiętam jako czas, kiedy znów dane mi było zanurzyć się w opowieść, która budząc dziesiątki refleksji wprawiła mnie w poczucie irracjonalnego szczęścia.
„Deutsch dla średnio zaawansowanych” Macieja Hena, to kolejna książka tego autora, która na pewno zawsze będzie stać na półce  tak blisko, by zawsze łatwo było po nią znowu  sięgnąć.
Z pozoru jest to zwykła powieść, o zwykłym panu Marku (z pozoru!!!) i o jego przygodzie, która nie obfitowała ani w żadne spektakularne niebezpieczeństwa, ani w egzotyczne klimaty, ani w dzikość erotycznych doznań. Tych ostatnich może troszeczkę...
Wszystko – z pozoru.
Fabuła rozgrywa się w trzech płaszczyznach – czasu teraźniejszego, czasu przeszłego nieodległego i czasu przeszłego historycznego, że pozwolę sobie  na takie wprowadzenie własnych temporum praeteritorum.
W czasie  teraźniejszym spotykamy człowieka, który ma kłopoty - codzienne, przyziemne, powszednie. Mając doświadczenie z literaturą polską ostatnich lat już się bałam, że oto znowu gość, w którego życie wchodzę przewracając kartkę za kartką  - nie poradzi sobie z życiem, ze sobą, że wyszczerzą nań zęby wszystkie nałogi świata, że zaraz stanę się świadkiem jakiejś koszmarnej drogi w dół. Otóż, wbrew turpistycznym trendom królującym na polskich salonach literackich mamy do czynienia ze zrównoważonym, miłym panem, nie tracącym niczego ze swojej godności mimo braku kasy, nieudanych związków, trudnych relacji z córkami i równie trudnych kontaktów ze zdziwaczałymi przyjaciółmi.
Marek jest Żydem, co w jego codziennym życiu nie jest dominantą. Nie żyje judaistyczną duchowością, nie je koszernych potraw, choć poczęstowany potrawą z mięsa i białego sera uśmiecha się pod nosem, zdając sobie sprawę z tego, że dla przodków takie połączenie byłoby nie do przyjęcia. Bycie Żydem jest dla niego ważne tak, jak dla każdego normalnego człowieka istotna jest przynależność, poczucie tożsamości, kontynuacja pokoleń.
Jest artystą, ale nieskończonym i niespełnionym. Mając wiele talentów, zwłaszcza plastyczny – nigdy nie osiągnął szczytów. Ba! Choćby nawet pagórków... Czasami uda mu się zrealizować jakąś chałturkę za parę groszy, czasem – za dobre słowo.
Jest byłym mężem trzech żon, ojcem kochającym swoje córki ale przecież nie do końca przez nie rozumianym, przyjaciele są daleko... Koleś, który mu pomaga w utrzymaniu się na powierzchni to dawny kumpel z podstawówki.
Wszystko takie normalne, uśrednione, bez upadania na dno, okrutnych scen, gigantycznych dramatów. Czemu więc czytając ma się nieustanne wrażenie obcowania z magią, ze światem odrealnionym, osnutym mgiełką Chagallowskiego błękitu...?
Podróż Marka  na Ukrainę i do Rumunii to z jednej strony opowieść tak bardzo realna, że czyta się ją niczym reportaż Hugo-Badera, z drugiej – pozwala zanurzyć się w głębię świata, który będąc tuż – za miedzą, będąc tak podobny do naszego, znanego z naszych przekazów i ulic, jest jakby utkany ze snów.
W czasie przeszłym nieodległym poznajemy Marka przyjaciół z czasów licealnych, studenckich, kolejne fascynacje, miłości i żony. Poznajemy miejsca, w których bywał,  z których uciekał i do których wracał. Przez chwilę pojawia się nawet moja Łódź z czasów, gdy trudno było się nią zachwycić, oglądając niejako z zewnątrz. Pojawia się Polska czasów Gomułki, Polska trudna, smutna...  ale i pełna wspomnień o miłościach, przyjaźniach, ulubionych kapelach.
W czasie historycznym grzebiemy wraz z Markiem w jego rodowych tajemnicach. Kto był Żydem, kto chłopem, może szlachcicem? Kto się przechrzcił, a kto właśnie wręcz przeciwnie? To fascynująca  opowieść o każdym z nas, o tym, skąd przywiało nas do teraźniejszości i jakie historie kłębią się w spiralach naszych genów. Jesteś  Żydem, Cyganem, Polakiem, Rumunem – a może po prostu każdym z nich? Możesz tego nie wiedzieć, ale oni o tym wiedzą, bo siedzą w tobie, bo cię ukształtowali i podarowali światu. I nie masz pojęcia, kogo możesz wśród nich spotkać...  
Rozmowy z ojcem, który przeszedł już na stronę przeszłości są paradoksalnie, do bólu pragmatyczne i stawiają Marka do pionu zawsze wówczas, gdy zachciewa mu się życiowej magii. Ojciec nie pozwala mu na rozchwianie, rozedrganie. Jest kotwicą, dzięki której nie sposób się pogubić.
Marek zdaje egzamin, który życie przed nim przedłożyło w sposób, na który niewielu umiałoby się zdobyć. Czując więź z własną przeszłością, nie chce ingerować w teraźniejszość innych ludzi. Można by uznać jego decyzję za nierozsądną, niepraktyczną, ekscentryczną w końcu, gdyby nie to, że jest taka piękna. Nie wzniosła, nie szlachetna, nie humanitarna – po prostu piękna.
Po lekturze powieści „Deutsch dla średnio zaawansowanych” rodzi się całe mnóstwo refleksji i pytań, wśród nich – dlaczego Żyd, kiedy mówi o swoim żydostwie, podświadomie obserwuje, jak to zostanie przyjęte? Dlaczego w przekazach nie dotrwały nazwiska dobrych, uczciwych i szlachetnych Cyganów, dlaczego nie potrafiliśmy w człowieku zobaczyć człowieka, dlaczego tego nie umiemy, i czy nauczymy się tego w przyszłości?  Dlaczego zwykłe, codzienne dobro odbieramy jako coś magicznego, nierealnego, nie z tego świata jakby...?
 Mimo tych  nasuwających się pytań, w sumie gorzkich, Maciej Hen stworzył opowieść, która daje poczucie bezpieczeństwa. Bo jeśli jest na świecie choć jeden pan Marek, żaden przecież  święty ani  ideał, to można powiedzieć, że ten świat nam się jednak udał, nie spaskudziliśmy go do końca.
To piękna, mądra książka, która każdemu może przynieść jeszcze wiele innych refleksji, innych pytań i odpowiedzi.
Przynosi też radość obcowania po prostu z przepięknym, precyzyjnym językiem, gdzie nie ma ani jednej zbędnej frazy, ani jednej fałszywej nuty. Nie sposób nie wspomnieć też o nadzwyczajnym talencie autora, jakim jest niezwykła umiejętność budowania specyfiki języka poszczególnych postaci. Tu każdy mówi swoją melodią, swoim rytmem, akcentem. To najwyższy poziom językowej maestrii.
Wiem, że czekałam na tę książkę. A teraz gorąco polecam ją każdemu, kto chce zanurzyć się w otchłani magicznej normalności.


                                 Przedruki są możliwe pod warunkiem podania źródła publikacji


                                                       © Dorota Ceran/ceran.press



Z serwisem Ceran.Press współpracują





GŁÓWNY SPONSOR KSIĄŻKI
A ja Łódź wolę...






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Awantura w Zgierzu, czyli czego się nie dowiesz z Łódzkich Wiadomości Dnia (TVP3)

TVP3 - oglądalnośc? Nie ma.

Kobiety Konfederacji - majątek ruchomy