Jesteśmy umówieni w Neapolu... - garść wspomnień o Andrzeju Makowieckim

 



Kiedy odchodzi pisarz, zostają z nami te światy, które tworzył, powołani przez niego do życia bohaterowie. Ale bezpowrotnie tracą szanse ci, którzy pozostali w wyobraźni autora.




30 września, w poniedziałek pożegnaliśmy Andrzeja Makowieckiego i nadzieję na spotkanie
z bohaterami, których już nie przywoła.

A byli dla niego ważni. Powiedział mi kiedyś, że kiedy już się urzeczywistnią pod jego piórem, ma świadomość tej obecności. To już nie były tylko twory wyobraźni, lecz byty może nie do końca samodzielne, ale jednak byty.

Był czas, kiedy wiele z Andrzejem rozmawialiśmy. Skończyło się to filmem, który o nim nakręciłam w TVP Łódź pt. „Łodzianin z Warszawy”. Był rok 1997, czas transformacji, przełomu. I rok Reymontowski. Ówczesny redaktor naczelny „Expressu Ilustrowanego” Arkadiusz Grzegorczyk zaproponował Makowieckiemu napisanie powieści nawiązującej do „Ziemi obiecanej”, ale odwołującej się do sytuacji Łodzi po-peerelowskiej. Co ciekawe, zaproponował, by książka ukazywała się w gazecie w odcinkach. Andrzej na to przystał z radością i w ten sposób panowie – twórca i jego prasowy wydawca – przywołali pozytywistyczną tradycję oczekiwania z każdym numerem gazety na ciąg dalszy powieści. A było na co czekać, bo intryga trzymała czytelnika za włosy, krwiste postacie nie dawały o sobie zapomnieć a publicystyczne wtręty dotyczyły losów nas wszystkich. Więc czekało się z zapartym tchem. Gazeta miała zysk i sprzedawała się jak ciepłe bułeczki a Andrzej znów, po pewnej przerwie – mógł tworzyć, tworzyć, tworzyć…

Nie obyło się bez kłopotów, bo jak mawiał pisarz – książka go od czasu do czasu doganiała. Napisał kilka rozdziałów, zaniósł do redakcji, utknął we własnym życiu a tu życie bohaterów już pukało do drzwi. Pukał też Arkadiusz domagając się ciągu dalszego.

Po ukazaniu się ostatniego odcinka „Express Ilustrowany” wydał powieść w dwóch tomach. I wówczas, zachwycona kolejnym dowodem na geniusz Makowieckiego, postanowiłam zrobić wspomniany film. Wtedy nie znałam jeszcze osobiście Andrzeja, więc kiedy dzwoniłam, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Odebrał miły pan, którego mój pomysł zachwycił. Omówiliśmy go potem w szczegółach i tak zaczęła się przygoda. Andrzejowi zależało na tym obrazie, więc bardzo starał się, by nie pochłonęło go życie. To życie, które nieraz krzyżowało mu plany, rozdzielało z ludźmi, których kochał, przeszkadzało w pracy… Mówił: „Dorota, obiecuję, będę na stand by ‘u.” I dotrzymywał słowa. Film powstał i dzięki Andrzejowi i jego niezrównanym opowieściom – podobał się widzom. Był wielokrotnie powtarzany. A zaczynał się kadrem, w którym Andrzej Makowiecki gra na trąbce. Na koniec specjalnie trochę fałszuje, by się wytłumaczyć mówiąc, że już przecież nie jest muzykiem, i trąbkę dawno zamienił na pióro.

Dosłownie - pióro. Makowiecki nigdy nie stukał w żadne klawisze. Ani nie pisał na komputerze, ani nawet na zwykłej maszynie do pisania. Do redakcji znosił rękopisy, które skrzętnie panie sekretarki wklepywały najpierw na papier, później już w Worda.

W roku 1998 dzięki Klubowi Nauczyciela miałam przyjemność wraz z jego szefową Krystyną Barczak powołać do życia nagrodę literacką – Nagrodę Bawełnianego Pióra. Niestety, z powodów finansowych (kultura też przechodziła niełatwy czas transformacji) skończyło się na jednej tylko edycji. Odbył się cykl spotkań z łódzkimi pisarzami, poetami. Kto wygrał? Kochany przez czytelników Andrzej Makowiecki, który pokonał wówczas nawet Andrzeja Sapkowskiego.

Andrzej znał cały świat, był moją bratnią duszą kochając bez pamięci miasta. Wielkie, ogromne, hałaśliwe, pełne ludzi miasta. Ale spośród tych miast najbardziej na świecie kochał Łódź.  Uważał, że Piotrkowska jest najurokliwszą ulicą świata, że Łodzianki są najpiękniejszymi i najlepiej ubranymi kobietami co najmniej w Europie, że tu jest najżyczliwiej, najlepiej…

Jedynym wielkim miastem europejskim, do którego nigdy nie pojechał był Neapol. Mój ukochany Neapol!!!! Wiele razy planowaliśmy, że go tam zabiorę… Andrzeju, może kiedyś spłyniemy tam po prostu na strunie słonecznego światła?

Przeczytałam wszystkie książki i reportaże Andrzeja. Kocham je z wyjątkiem jednej. Wiedział o tym i mówił: Wiem, wiem, nie znosisz mojego „Powrotu Wabiszczura”. 

Moja córka, Ewa, pisała pracę licencjacką na temat „Ziemi nawróconej”. Była zachwycona. Och, jakby to było pięknie móc porozmawiać z autorem – tak sobie marzyła. Wtedy rzadziej się z Andrzejem kontaktowaliśmy, on był częściej za oceanem niż w Łodzi, pisał „Urbanatora”…  Zatem Ewa nie znała go i nie widziała szans na rozmowę. Tymczasem Makowiecki pojawił się w Łodzi. Opowiedziałam mu o licencjackiej pracy i zaprosiłam do nas na obiad. Ewa o niczym nie wiedziała. Kiedy zadzwonił do drzwi dzwonek i otworzyła drzwi poczuła się tak, jakby osobiście odwiedził ją… ja wiem? Steven King? Henryk Sienkiewicz razem z Reymontem? Kiedy  rozmawiali, Andrzej zasugerował: Ty może nagrywaj sobie tę naszą rozmowę? Ewa na to: Zaczęłam nagrywać pięć minut po pana wejściu. I tak praca licencjacka wzbogaciła się o wywiad z pisarzem a my przekonaliśmy się, jakim świetnym człowiekiem był Andrzej. Pisarz, który potrafił poświęcić swój czas, by zrobić dziewczynie tak wielką niespodziankę, pomóc jej i urzeczywistnić marzenia. Na takie gesty mogą sobie pozwolić tylko ludzie wielcy.

I znów gdzieś Andrzeja życie poniosło. Czasami przenosiło go w przestrzeni, czasami go znów pochłaniało. Nie widziałam go od kilku lat. Choć nigdy nie rozstawałam się z jego wspaniałymi książkami. I nie rozstanę się.

Andrzeju, jesteśmy umówieni w Neapolu…




                                



                        WESPRZYJ ceran.press

https://zrzutka.pl/7vbfmv#description


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Awantura w Zgierzu, czyli czego się nie dowiesz z Łódzkich Wiadomości Dnia (TVP3)

TVP3 - oglądalnośc? Nie ma.

Kobiety Konfederacji - majątek ruchomy