Na rogu Raka i Dalszego Życia - odc. 11
Poniedziałek rano.
Wczoraj już nic nie jadłam od śniadania. Nie dostałam też Głupiego Jasia.
Jedziemy na blok w nadziei, że tym razem ciśnienie będzie zachowywać się
przyzwoicie. Żartujemy w windzie z pielęgniarkami. Dzisiaj pora na doktora,
nie uciekamy panu profesorowi ze stołu. A gdzieżbym tam śmiała. Operować ma
mnie sam profesor Krzysztof Szyłło. Sława, jestem w najlepszych rękach.
Leżę sobie podpięta pod różne urządzenia, widzę nad sobą
uśmiechnięte oczy młodziutkiej pielęgniarki. Panie doktorze, ciśnienie znowu
rośnie. No żesz... Co jest, do jasnej cholery?! Przecież jestem spokojna,
wyluzowana, nie boję się nic a nic, a tu znowu... Nie jest tak źle, jak
ostatnio. Kontynuujemy. To anestezjolog, którego, nie widzę, nie znam
osobiście, ale kocham czule. Dzisiaj podwójnie. Za to „kontynuujemy”. Teraz
pani sobie pomyśli o czymś miłym. Najlepiej o tym, żeby wyjęli ze mnie już tego
gada. Potem przez chwilę pomyślałam o... Koniec, nie ma mnie.
Po chwili wracam. Ale już nie jestem w sali operacyjnej.
Leżę w łóżku i wiem, że się udało. Z mojego ciała wychodzą jakieś rurki,
kroplówka coś sączy mi do żyły. Jest cicho... Kiedy otwieram oczy natychmiast
nachyla się nade mną pielęgniarka. Już po wszystkim. Patrzę na zegarek.
Na blok zabrali mnie o 9.30. Teraz jest po 15.00. O matko, tak długo mnie nie
było na świecie? Głęboka narkoza jest cudownie fajna, ale porównuję ją do
śmierci w miniaturce. Przez dłuższy czas nie myślisz, nie czujesz, nie
reagujesz, nie smucisz się i nie cieszysz, nie boisz się i nie chojrakujesz.
Nie ma cię. Tyle, że z tej podróży najczęściej wracasz. Jak ja.
Co jest w tej kroplówce? Glukoza na wzmocnienie. Acha,
czyli obiadek. Tak, teraz zupka, a w drugiej butelce będzie schabowy. Na
stoliczku leżą ampułki z czymś do zwilżania ust, bo pić też nie mogę. Ale czuję
się naprawdę super. Nic mnie kompletnie nie boli, leżę sobie wygodnie, z
uchylonego okna wieje mi w twarz przyjemny wietrzyk. Jestem w sali sama, ale
ciągle któraś dziewczyna zagląda.
Zaczynam obdzwaniać wszystkich, kogo zdołam, by
zameldować, że operacja „Zabić gada” się powiodła.
Przed nocą przychodzi pielęgniarka ze strzykawką.
Podkurek? Morfina. O ja cię...! Pierwszy raz w życiu dostanę morfinę.
Cudowne uczucie. No bardzo przepraszam wszystkich, których może razi mój
zachwyt, ale komfort, który zapewniła mi ta ampułeczka był wart wszystkich
aplauzów. Nic cię nie boli, nawet fałdka prześcieradła cię nie uwiera, wydaje
ci się, że unosisz się na warstewce powietrza, oddychasz swobodnie, jesteś
lekka i trochę śpisz, a trochę wiesz, że jest ci bardzo, bardzo
wygodnie i dobrze. Nawet pozycji nie musisz zmieniać, bo cały czas jest ci
wygodnie. Jak na osobę wolną od
wszelkich nałogów, osobę, która nigdy ćwierci skręta nie wypaliła ani nigdy się
nie upiła, mogę sobie pisać hymny na cześć legalnie zaaplikowanego opiatu.
Noc mija szybko. Budzę się wyspana akurat w chwili, gdy
do sali pooperacyjnej wkracza cały dwór. Pielęgniarki, dietetyczka, chyba nawet
salowa, kilkoro studentów, lekarz opiekujący się moją salą, lekarz, który chyba
jest tu asystentem na stażu, a na czele pochodu kroczy sam PROFESOR. Jak się
pani czuje? Ciekawe, ile razy ludzkość słyszała już to pytanie? Bosko. Tę
odpowiedź bezpośrednio po operacji już chyba słyszała rzadziej. Profesor i cała
kompania oglądają mój brzuch, w którym są tylko maleńkie dziurki po
laparoskopii. Na mnie wszystko goi się w tempie biegu na sto metrów, więc nic
się nie paprze, nie sączy... Wychodzą.
Po chwili profesor wraca do mnie sam. Pani Doroto, musimy wysłać materiał do
badania, ale na moje oko wszystko wygląda dobrze. Wiem, że to dla niego
dość rutynowa operacja jednak. Dla mnie to nowina, ale on już takich rewelacji
widział pewnie tysiące i mogę być pewna, że tego akurat przypadku medycyna nie
nazwie moim imieniem. Dlatego ufam, że jeśli mówi, iż na jego doświadczone oko
jest ok., to jest ok. Profesor Krzysztof Szyłło – druga twarz mojej nadziei.
Komentarze
Prześlij komentarz