Artykuł - Gryficka Nike nie odpuszcza


                                                      Źródło zdjęcia: FB/BeataKatkowska

Trzy lata temu nikomu do głowy nie przyszłoby gremialnie, co dzień, co drugi dzień, co tydzień czy nawet raz w miesiącu wychodzić z transparentami na ulice i protestować. Zdarzały się, oczywiście, manifestacje poszczególnych grup zawodowych podnoszących kwestie wysokości uposażeń czy porawienia jakości warunków pracy, ale to zawsze było wydarzenie szczególne, jedyne w swoim rodzaju i z pewnością... nie codzienne. Dzisiaj protest stał się normą, stałym elementem życia społecznego, chlebem powszednim i jak ten chleb – koniecznością.
            Sejm, w którym wszelki sprzeciw jest albo karany, albo po prostu nie dopuszczany do głosu już dawno stał się atrapą parlamentaryzmu. Jego rolę przejęły społeczne, obywatelskie manifestacje, które mówią więcej niż wszystkie interpelacje, głosowania i zgłaszane veta. Skoro posłowie opozycji, czyli przedstawiciele narodu, wyłonieni w demokratycznych wyborach  są pozbawiani możliwości mówienia, skoro ich głosy są lekceważone, to naród jest zmuszony udzielić sobie głosu sam, osobiście. I robi to.
            Robi to w stolicy, wielkich miastach, miasteczkach... Tam, gdzie na ulicę wychodzą tysiące i setki – jest łatwiej. Bo za każdym z nas stoi siła, jesteśmy wyrazistym tłumem anonimowych ludzi. Oczywiście, staramy się wyróżniać – już to strojem, już to zmyślnym transparentem... ale stanowimy tłum. Tłum, który daje nam poczucie bezpieczeństwa. Mimo że  przecież mogą nas wyłuskać z niego, wylegitymować, zatrzymać.
            A ilu z nas, zasilających tłumne manifestacje odważyłoby się stanąć samotnie na rynku małego miasteczka z transparentem w dłoni, zaśpiewać w pojedynkę „Mazurek Dąbrowskiego” i zakrzyknąć „Wolność! Równość! Demokracja!”, „Wolne sądy!” Od razu przyznaję – chyba nie dałabym rady. Myślę, że nie. Powstrzymywałaby mnie myśl przed śmiesznością, obawa przed złośliwością ludzi, których w zaułkach małego miasteczka spotykałabym każdego dnia. Dlatego z tak wielkim podziwem przyglądam się temu, co robi Beata Katkowska, którą nazwałam kiedyś Gryficką Nike. I niech tak zostanie. Bo doprawdy, trzeba być prawdziwą boginią zwycięstwa, kobietą waleczną, prawą i obdarzoną nieprawdopodobna odwagą cywilną, by stanąć samotnie na rynku maleńkich Gryfic (nieco ponad 16 tysięcy mieszkańców – dla porównania: Stare Bałuty w Łodzi to prawie 50 tysięcy) i ubiegać się o prawa kobiet w Czarnym Proteście. Odwaga cywilna znacznie więcej kosztuje niż ta zwyczajna, z którą zwykliśmy chodzić „na barykady”. O wiele łatwiej jest skoczyć do oczu policjantowi, krzyknąć coś w twarz ministrowi niż znosić uśmieszki sąsiadki spod piętnastego.
            Pani Beata nie odpuszcza. Jest na posterunku zawsze, gdy wymaga tego powaga sytuacji. Wspiera ją mąż i najbliższa rodzina. W ostatnich dniach, gdy upominała się o poszanowanie Konstytucji i respektowanie jej postanowień w sprawie organizacji Sądu Najwyższego, dołączyła do niej grupa dzielnych ludzi ze Szczecina, ktoś z  pobliskiego Trzebiatowa i kilka osób z Gryfic. Jakieś, w sumie dziesięć, może dwanaście osób. Powiedzieli: „Jest nas mało, ale będzie więcej”. 
            Kiedy śpiewali hymn, wokół przechadzali się ludzie zajadając się lodami, spoglądając z bezpiecznej odległości na egzotyczną grupę z transparentami. Kilka transparentów leżało na ziemi w nadziei, że ktoś je może podejmie, ktoś się przyłączy. Cóż...  tylko gołębie z lubością przechadzały się po nich.
           



    Źródło zdjęcia: FB/BeataKatkowska


                                                      © Dorota Ceran/ceran.press





  









Z serwisem Ceran.Press współpracują





GŁÓWNY SPONSOR KSIĄŻKI
A ja Łódź wolę...

---------------------------------------------------------------------------------------------





































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Moja biedna telewizja

TVP3 - oglądalnośc? Nie ma.

Felieton - Nie udało się, panie Rau.