Tratwą do lepszego świata

 




    Maciej Hen raz na jakiś czas znika, milknie, rzadziej pojawia się w mediach społecznościowych, nieczęsto spotyka się z czytelnikami… a ja się cieszę. Bo to znak, że pracuje nad nową książką.

          A każda nowa publikacja tego autora to dla mnie prawdziwa radość. I nigdy się nie zawiodłam. Poza pięknym językiem (jak ktoś jest Henem – to oczywiste), poza opisem kawałka świata i czasu, to zawsze haust nadziei. Po każdej przygodzie z książkami Macieja Hena wraca do mnie przeświadczenie, że człowiek to w gruncie rzeczy twór przyjazny i pełen dobrych intencji. Nie zawsze mu wychodzi, czasami złe się odzywa, ale gdzieś, na końcu drogi – czeka nadzieja.

          Hen raz sięga do czasów odległych („Solfatara” - XVII wiek, czy „Segretario” – XV wiek), raz zwraca się do czasów znacznie nam bliższych („Deutsch dla średnio zaawansowanych” – XXI wiek). Jednak wszędzie tam – w Neapolu, Krakowie, w Warszawie i na rumuńskiej Bukowinie spotykamy tych, z którymi chętnie usiedlibyśmy przy lampce wina i pogadali o nich, o nas,o światach tu i tam, teraz i wtedy.

          Szalony Masaniello, ciekawy siebie i świata pan Marek,  mądry Kallimach  towarzyszyli mi podczas kolejnych lektur. Teraz dołączył do nich mały Maciek, dziecko wychowane we wspaniałej rodzinie, dorastające w bardzo mało wspaniałych czasach. Maciuś, Maciek (dla służbistych nauczycielek - Marian) to sam autor żyjący w swoich wspomnieniach. Wspomnieniach przefiltrowanych przez doświadczenie i refleksję dorosłego Macieja.

          Nie ucieknę tu przed porównaniami z własnym życiem, bo czasy dzieciństwa autora to także moje czasy – osiedlowe znajomości naszych mam (kto dzisiaj zna swoich sąsiadów z bloku obok?), pokątne przedszkola prowadzone przez nie wiadomo kogo, „baby” z mięsem zastępujące sklepy. Pamiętam audycje Polskiego Radia  (Muzyka i Aktualności) i dźwięczący w południe hejnał z wieży Mariackiej – z każdego niemal okna. Ba!!! I ja również znałam na pamięć (mam krążek do dzisiaj) wszystkie piosenki z płyty Bohdana Łazuki „Bohdan, trzymaj się!”. Oboje też jesteśmy dziećmi niezwykłych rodziców – pragmatycznych, energicznych, mądrych matek i charyzmatycznych ojców.

          Jednak to nie te paralele tak mnie poruszyły. One bowiem są jedynie scenografią - obrazem ludzi mieszkających w podobnym czasie, przestrzeni i środowisku – wśród inteligencji czasów PRL.

          Dla mnie ta książka jest przede wszystkim ostrzeżeniem. Mały Maciuś nie rozumie bowiem, dlaczego powinien wystrzegać się rubasznych urlopowiczów, którzy mówią do niego „Moniek”. Kiedy ojciec mu tłumaczy, że „Moniek” to imię żydowskie, wzrusza ramionami i mówi: „Ale ja przecież jestem Żydem, prawda?” I kompletnie nie pojmuje, że gość chciał go obrazić.

          Potem jest już tylko gorzej, bo na fali politycznych awantur zaczyna rosnąć poziom antysemityzmu i dociera do szkolnych ławek. Dawni koledzy przestają być kolegami a ci, którzy nigdy nimi nie byli, przyjmują rolę prześladowców. Nauczycielki zdają się nie dostrzegać problemu, a niektóre wręcz włączają się w antysemicki jazgot.

          Wtedy już Maciek wie, że bycie Żydem nie jest w Polsce łatwe. Jednak rodzice w 1968 roku nie decydują się „podać na wyjazd”. Mimo, że ojciec ma coraz mniej pracy a jego teksty są wycofywane z planów wydawniczych – nie poddają się. Zostają.

          Bywa smutno, ale - jak to u Macieja Hena – nie beznadziejnie. Autor nie epatuje dramatami, nawet wspominając własne, z pewnością traumatyczne „przygody” z chłopakami z osiedla.

          Ale nie dajmy się zwieść. To nie jest zwykły wycinek wspomnień. To jest ostrzeżenie. Przed tymi, którzy dzisiaj mówią  „szeptanymi słowy” – „Ale wiesz, to Żyd jest”. A potem ze zdumieniem dodają: „No o co chodzi? Co, obraża się, że go tak nazwałem?”. Bo nie rozumie jeden z drugim, że powiedział „żyd”, a nie „Żyd”. Nie widzi różnicy.

Nie dajmy się zwieść – Polska nam brunatnieje. W samej Łodzi ponad pięć tysięcy osób chciało widzieć Grzegorza Brauna w roli prezydenta. Wielu z ulgą przyjęło masakrę w Gazie, bo wreszcie, z otwartą przyłbicą, głośno, nie narażając się na infamię mogło wylać pomyje nie na rząd Izraela, ale na Żydów właśnie. Mogło pluć na flagę z błękitną gwiazdą i wznosić nienawistne okrzyki. I uwierzcie, że naprawdę tylko nielicznym z nich zależało na palestyńskich dzieciach.

W '68 roku za sprawą przemówienia Gomułki potoczyła się lawina nienawiści. Dzisiaj też nic się nie dzieje bez przyzwolenia płynącego „z góry”. Ta mityczna góra uwalnia w ludziach najgorsze instynkty, podpowiada, że już można, już nie jest wstyd, już jest usprawiedliwienie.

W PRL-u, tuż przed świętami, wszyscy czekaliśmy, aż do Polski przypłyną statki z cytrusami. W wyobraźni małego Maćka – skrzynki z pomarańczami mogły stać się tratwami do lepszego świata. Jeśli się w porę nie obudzimy, znów będziemy musieli je budować. Ale nie traćmy nadziei. Nigdy...



"Tratwa z pomarańczami"

Maciej Hen

Wydawnictwo FILTRY, 2025




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Awantura w Zgierzu, czyli czego się nie dowiesz z Łódzkich Wiadomości Dnia (TVP3)

Pożegnanie z Czytelnikami (na jakiś czas...)

List Otwarty do Marszałka Sejmu RP, Szymona Hołowni