Na rogu Raka i Dalszego Życia - odc. 8
Pani
Halina waży podobno około 240 kilogramów i myślę, że to jest możliwe. Leży na
łóżku ze specjalnym wzmocnieniem. Większość czasu na wznak, bo ma kłopoty ze
zmianą pozycji. Pielęgniarki położyły tuż przy jej dłoni dzwonek w razie, gdyby
czegoś potrzebowała.
Jest
poobijana. Ma jakieś wybroczyny, wysięki. Na pierwszy rzut oka wygląda jakby
była niepełnosprawną ofiarą przemocy. A pierwszy rzut oka może być bardzo
krzywdzący dla bliskich, niesprawiedliwy i w ogóle głupi. Pani Halina mieszka
sama w małym miasteczku i mimo tuszy bardzo dobrze sobie radzi. Jest otoczona
czułością rodziny mieszkającej w pobliżu, ale nie życzy sobie życia na kupie.
Synowie odwiedzają ją ze swoimi rodzinami każdego dnia. Kilka dni temu potknęła
się przed wejściem do mieszkania, na podwórku i już nie dała rady wstać.
Dobrze, że synowa właśnie nadchodziła z codzienną wizytą. Mowy nie było, by
podniosła teściową, zadzwoniła na pogotowie. Okazało się, że są złamania,
stłuczenia... Jak na to, że gruchnęło prawie ćwierć tony o trawnik, to i tak
straty są znikome. Tyle tylko, że pani Halina ma cukrzycę i wszystko goi się
gorzej. Pogotowie zawiozło ją do szpitala w Zgierzu. Tam przy badaniu pojawiła
się krew na prześcieradle. Podjęto decyzję przewiezienia do Matki Polki na
Oddział Ginekologii Operacyjnej i Onkologicznej. Na szczęście, to tylko potężne
mięśniaki, nie nowotwór.
Pani Halina ma miły,
kojący głos. Kto to widział, żebym ja tak leżała i pomocy potrzebowała!? To
ja powinnam ludziom pomagać. Całe życie piekła chleb. Jako mistrz piekarnictwa.
Uczyła całe pokolenia cukierników, piekarzy. W swoim fachu jest autorytetem do
dzisiaj. Jako młoda dziewczyna podobała się chłopakom. Chyba dlatego wydała się
trochę za wcześnie i niefortunnie. Urodziła dwóch synów, ale zaraz potem
pognała małżonka w diabły. Leń był i utracjusz. Do żadnej pracy się nie
nadawał. Tylko rób na niego i rób. Któregoś dnia, kiedy włożył mi najpierw łapę
pod spódnicę a potem do schowka z gotówką, nie wytrzymałam i wystawiłam
dziada za drzwi. Miałam dzieci do wychowania i wykarmienia.
Przez koronawirusa nikt
nas nie może odwiedzać. Ja mojej rodzinie zapowiedziałam, żeby mi niczego nie
podawali przez pielęgniarki, bo wszystko mam. Jeść dają, a jak będę miała
ochotę na coś ekstra, to zawsze mogę zejść do restauracji, kawiarni albo sklepu
na parterze. Czytać też mam co, więc nie ma żadnego sensu, żeby się targali
przez całe miasto, skoro i tak się nie zobaczymy. Ale synowie i synowe pani Haliny
uznali, że nie ma co liczyć na szpital, że trzeba o mamusię zadbać. Kiedy
pielęgniarki przyniosły na oddział paczkę, dostały ataku histerii. Bo było tak:
zgrzewka pączków (z piętnaście chyba, na oko licząc), torba wafelków, pudełko
czekolad, kruche ciasteczka w liczbie niepoliczalnej, kiście bananów,
wielopak słodzonych napojów. Zaiste wielka miłość pakowała ten nabój. Jak
wielka, tak niemądra. Pielęgniarka chwyciła za komórkę pani Haliny. Proszę
mnie połączyć z pani synem. Tu nastąpiła długa tyrada na temat zdrowia
matki, cukrzycy i tego, że priorytetem w leczeniu jest odchudzenie pacjentki.
Jakieś sto kilogramów minimum. Syn się stropił okropnie, wyznał swą niewiedzę,
wykazał skruchę i odmówił odebrania paczki. Scedował ją na pielęgniarki.
Personele kilku oddziałów miały podwieczorek.
Doba szpitalna jest tu
przedziwna. Kolację przynieśli nam o szesnastej. W domu to i na obiad byłoby za
wcześnie... Pani Halina ma zjeść kawałek chleba z liskiem sałaty
i plasterkiem wędliny. Ale się uśmiecha...
Komentarze
Prześlij komentarz