Na rogu Raka i Dalszego Życia - odc. 20


 

Ostatni z dwudziestu dwóch poranków na radiologii. Kilka dni wcześniej jedna z pań techniczek obdarowała mnie dwoma słoiczkami marynowanych grzybków. To jakiś kosmos! Ludzie otaczają mnie taką serdecznością, że doprawdy... nie mam słów. I nie o grzybki przecież tu idzie. Dzisiaj ja mam dla pań odrobinę słodkości i puszkę mojej ukochanej, neapolitańskiej kawy KIMBO. Mamy nadzieję, że już w tym miejscu się nie spotkamy.

               Teraz czeka mnie radiologia wewnętrzna, czyli brachyterapia. Biorąc pod uwagę miejsce, które będzie naświetlane nazywam ją „dowcipną”.

               Doktor Zielińska wykonuje zabieg osobiście w towarzystwie kilkuosobowego zespołu. Pierwszy z trzech planowanych seansów jest najdłuższy, ponieważ trzeba ustalić dokładnie miejsce i plan leczenia. Nooooo, powiem wam.... hardcor. Nie boi się pani, mam nadzieję? A powinnam? Nie, nie boję się. I słusznie. Bo w zasadzie bólu nie ma. Ale jest bardzo, bardzo dziwnie.

               W moje ciało panie wkładają trzy rurki. Znaczy, w rejonie naświetlania, w tym cewnik. Jedną wpuszczają kontrast, cewnik – wiadomo po co, no i trzecia, najważniejsza – ustalająca co, gdzie i jak długo. Tak przytroczona do stołu leżę na wznak i nie mogę się ruszyć. Absolutnie! Wyprostowanie nóg jest trochę niekomfortowe, bo jakoś nie potrafię ich całkiem sflaczeć. Po chwili zaczyna to mocno doskwierać. Ale jeśli teraz sprawię, że nogi zbezwładnieją,  zmienią o milimetry położenie i kicha! Więc leżę. Nade mną zaczynają przesuwać się ogromne ramiona maszyny uzbrojone w rozmaite obiektywy. Teraz robimy pani zdjęcia, żeby wykonać plan leczenia.  Zatrzymało się. Teraz proszę cierpliwie czekać, wykonujemy plan. To trwa bardzo długo, około czterdziestu minut chyba. Mimo że nie jestem nigdzie zamknięta, unieruchomienie trzema rurkami i brak świadomości, jak długo to wszystko potrwa sprawiają, że zaczynam mieć słabe oznaki klaustrofobii. Kluje się we mnie malusieńka, ledwo kiełkująca panika. Ale nie daję się. Myślę o różnych rzeczach, miłych i niemiłych, coś tam próbuję planować. O matko, gdyby nie te rurki, byłoby znacznie lepiej. Zaczynamy leczenie. Potrwa cztery minuty. Uffff!!!!!! Cztery, to cztery. Jak mam perspektywę końca, panika mija. Liczę do dwustu czterdziestu. Teraz panią odepniemy i spotykamy się za tydzień.

               Kolejne dwie sesje już są krótkie i tylko z jednym urządzeniem wewnątrz mnie.

               Za to po wyjściu zaczynam odczuwać działanie urządzenia. Czuję się poparzona w środku. Jakby ktoś włożył mi do środka zapalniczkę i od czasu do czasu złośliwie ją włączał. Ale skoro mnie przeczołgało, to i skorupiak ma się z pyszna. Boli jak cholera – dobrze mu tak.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Awantura w Zgierzu, czyli czego się nie dowiesz z Łódzkich Wiadomości Dnia (TVP3)

TVP3 - oglądalnośc? Nie ma.

Kobiety Konfederacji - majątek ruchomy